Kiedy mama oznajmiła, że wyjeżdża za granicę, byłam zaskoczona, ale starałam się ją zrozumieć. Powiedziała, że chce nowego początku, że ma dość codziennej monotonii i długów, które gromadziły się latami. Myślałam, że to dla niej szansa, żeby wreszcie ułożyć sobie życie na nowo. Nie wiedziałam jednak, jaką tajemnicę przede mną ukrywała.
Kilka miesięcy po jej wyjeździe do drzwi zapukał listonosz z przesyłką, którą trzeba było podpisać. Otworzyłam kopertę, i serce zamarło – była to informacja o zaległych ratach kredytowych na dużą sumę, który moja mama wzięła tuż przed wyjazdem. Poczułam ciężar odpowiedzialności spadający na mnie z siłą lawiny. Przez myśl przebiegły wszystkie chwile, gdy obiecywała, że sobie poradzi, że nie muszę się o nic martwić. A jednak to ja musiałam zmierzyć się z jej długami.
Próbowałam do niej dzwonić, szukać wyjaśnień, ale ona odbierała tylko sporadycznie, zawsze tłumacząc, że to tylko przejściowe trudności. – Nie martw się, wszystko się ułoży – mówiła z dystansem. Ale kolejne listy z ponagleniami, wezwania do zapłaty i groźby windykacji mówiły mi coś zupełnie innego. Musiałam ratować sytuację, a jedyną opcją była spłata jej długu, na który zupełnie nie byłam przygotowana.
Po kilku miesiącach takich zmagań zrozumiałam, że moja mama w ogóle nie zamierza wracać, ani brać odpowiedzialności za swoje działania. Wtedy coś we mnie pękło – przestałam wierzyć, że jej decyzje były wynikiem chwilowej słabości. Zrozumiałam, że to zwykły egoizm, którego ciężar spadł teraz na moje barki. Teraz to ja musiałam pracować, rezygnować z własnych planów, by ratować sytuację, w którą mnie wplątała.
Czasami, gdy wieczorem siedzę nad kolejną kalkulacją, próbując zebrać fundusze na raty, dopada mnie gorycz. Wiem, że to, co robię, to mój obowiązek, ale czy tak wygląda miłość matki do dziecka? Mama żyje teraz gdzieś daleko, wolna od odpowiedzialności, a ja – zniewolona jej wyborami – walczę z każdym dniem, by odzyskać choćby część normalności, którą odebrały mi jej decyzje.