Siedziałam w fotelu, wtulona w stary, wyblakły koc, gdy łzy spływały mi po policzkach. W dłoni trzymałam pożółkłą fotografię, na której uśmiechała się do mnie młodsza wersja siebie, otoczona trójką roześmianych dzieci. Te czasy dawno minęły, a wraz z nimi beztroska radość i ciepło rodzinnego domu.
Przez ostatnie 10 lat moje dzieci – Kasia, Tomek i Ania – zerwały ze mną kontakt. Nie wiem, co się stało, co takiego zrobiłam, że odwróciły się ode mnie. Próbowałam się z nimi skontaktować, pisałam listy, dzwoniłam, ale bezskutecznie. Czułam się jak porzucona na wyspie samotności, zżerana przez ból i żal.
Kilka dni temu niespodziewanie otrzymałam wiadomość od Ani. Poinformowała mnie, że ona i jej rodzeństwo potrzebują mojego mieszkania. Ich obecne domy są za małe, a dzieci rosną. Chciałyby wprowadzić się do mnie, remontować i dzielić koszty.
Poczułam wzburzenie. Z jednej strony, tęskniłam za dziećmi i pragnęłam je znów zobaczyć. Z drugiej strony, mieszkanie było moim azylem, ostatnim miejscem, gdzie mogłam pielęgnować wspomnienia dawnego szczęścia. Byłam też zła na ich bezczelność. Przez tyle lat nie interesowali się mną, a teraz nagle zjawili się z prośbą o pomoc?
Nie wiedziałam, co zrobić. Czy mam im dać mieszkanie, ryzykując, że znów mnie zranią? Czy mam kierować się żalem i odmówić, pogłębiając rodzinną tragedię?
Noc spędziłam na rozmyślaniach. Przypominałam sobie wszystkie szczęśliwe chwile z dziećmi, ich pierwsze kroki, urodziny, wspólne święta. Tęskniłam za ich śmiechem, za ich dotykam.
Nad ranem podjęłam decyzję. Postanowiłam dać im szansę. Może uda nam się odbudować relacje, może uda nam się znów stać się rodziną.
Zadzwoniłam do Ani i powiedziałam, że mogą wprowadzić się do mieszkania. Zaprosiłam ich też na obiad, żebyśmy mogli porozmawiać.
A teraz nie wiem czy ta decyzja jest słuszna.