Był poniedziałek rano. Siedziałam przy kuchennym stole, przeglądając katalog z ubraniami, który listonosz wrzucił do skrzynki. Może to banalne, ale sprawiało mi to radość. Patrzenie na sukienki, bluzki, choćby na buty – wszystko to przypominało mi czasy, gdy czułam się piękna, potrzebna, zauważana.


Ostatni raz kupiłam coś dla siebie cztery lata temu. To była granatowa sukienka na komunię wnuczki. Od tamtej pory moje ubrania to same stare dresy i sprane koszulki. „Przecież i tak jesteś w domu” – powiedział mój mąż, gdy wspomniałam, że chciałabym coś nowego. Wtedy się uśmiechnęłam, myśląc, że to tylko żart. Ale nie był.


Kilka dni temu zebrałam odwagę i zapytałam go ponownie:


– Myślisz, że mogłabym kupić sobie coś ładnego? Tylko jedną sukienkę, na poprawę humoru.
Spojrzał na mnie zza gazety i wzruszył ramionami.


– Po co? Do sklepu chodzisz raz w tygodniu, a do kościoła coraz rzadziej. Szkoda pieniędzy.


Zrobiło mi się przykro, ale nic nie powiedziałam. Następnego dnia poruszyłam ten temat z córką, która przyszła z wnukami na obiad. Byłam pewna, że ona mnie zrozumie. Zawsze była moją sojuszniczką. Ale jej odpowiedź zabolała mnie jeszcze bardziej:


– Mamo, nie przesadzaj. Przecież masz mnóstwo rzeczy w szafie. Nie musisz wydawać na ubrania, skoro i tak większość czasu spędzasz w domu.


Słowa „nie musisz” zaczęły odbijać się echem w mojej głowie. A co, jeśli ja chcę? Co, jeśli potrzebuję poczuć się dobrze we własnej skórze, choćby przez chwilę? Czy to, że jestem w domu, oznacza, że przestałam być kobietą?


Przez kilka dni nie mogłam wyrzucić tego z głowy. Stałam przed lustrem w łazience, patrząc na swoje odbicie. Widziałam zmęczoną kobietę w zbyt dużym swetrze, z włosami związanymi w niedbały kok. Gdzieś tam, za tym wszystkim, była dawna ja – kobieta, która lubiła malować usta na czerwono, która śmiała się na głos, która nie bała się prosić o swoje.


Wieczorem, przy kolacji, postanowiłam jeszcze raz spróbować.


– Myślałam o tym, co mówiliście. O tych ubraniach. I... chciałabym sobie coś kupić. Dla siebie. Dla własnego samopoczucia.


Mój mąż westchnął głośno, odkładając widelec.


– Zawsze to samo. Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma. Naprawdę musisz wydawać pieniądze na coś, co nie ma sensu?


Córka, siedząca obok, spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.


– Mamo, nie obraź się, ale kto cię zobaczy? Tylko my, a my cię kochamy taką, jaka jesteś.


Te słowa były gwoździem do trumny. Nikt mnie nie widzi. Nikt na mnie nie patrzy. I może to jest właśnie największy dramat. Zrozumiałam, że dla nich przestałam być kimś, kto zasługuje na uwagę. Stałam się tłem – matką, żoną, babcią. Kimś, kto istnieje, ale nie jest widzialny.


Tamtego wieczoru długo siedziałam przy stole, wpatrując się w katalog. W końcu zamknęłam go, włożyłam do szuflady i poszłam spać. Może oni mają rację? Może faktycznie nie potrzebuję nowych ubrań, bo i tak jestem tylko w domu. Ale czy to naprawdę oznacza, że powinnam przestać marzyć, przestać się starać, przestać czuć się... sobą?


W nocy nie mogłam zasnąć. Przypomniałam sobie dawne czasy, kiedy każdy nowy dzień był okazją, by wyglądać pięknie. I wtedy podjęłam decyzję. Następnego dnia wstałam wcześniej, ubrałam się w tę starą granatową sukienkę i... poszłam do miasta. W drodze powrotnej niosłam małą torbę. W środku była sukienka. Nowa. Nie dla nich. Dla mnie.