Mam 60 lat i mieszkam sama. Tego nigdy się nie spodziewałam. W młodości wyobrażałam sobie, że starość to czas, kiedy dom wypełniony będzie gwarem, śmiechem wnuków, a ja będę cieszyć się ich obecnością i wsparciem dzieci. Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna.


Mój mąż odszedł wiele lat temu. Zostawił mnie samą, a ja musiałam nauczyć się radzić sobie z codziennością. Kiedyś mieliśmy plany na wspólną przyszłość – dom nad jeziorem, długie spacery i spokój, na który czekaliśmy przez całe życie. Ale wszystko runęło w jednej chwili.


Mam córkę, ale nie odwiedza mnie. Twierdzi, że jest za bardzo zajęta swoją pracą, swoim życiem. Czasem dostaję krótką wiadomość na święta, ale to wszystko. A przecież kiedyś byłyśmy takie bliskie... Wnuki znam tylko z opowiadań. Nigdy ich nawet nie widziałam, bo moja córka uważa, że nie jestem wystarczająco „nowoczesna”, by być częścią ich życia.


Dom, który kiedyś był pełen życia, dziś jest pusty i cichy. Każde echo kroków przypomina mi o straconych nadziejach. Wieczorami siedzę sama w kuchni, patrzę na puste krzesła i zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Jak to możliwe, że nikt nie potrzebuje mnie ani mojej miłości?


Codzienność stała się dla mnie rutyną – wstaję rano, robię sobie kawę i próbuję zapełnić czas. Ale z każdym dniem ta samotność staje się coraz bardziej przytłaczająca. Boję się nadchodzących lat, boję się, że tak będzie wyglądać reszta mojego życia.


Czasem zastanawiam się, czy mogłam coś zmienić. Może to ja powinnam była bardziej walczyć o relacje z córką? Może nie zrozumiałam, czego tak naprawdę ode mnie potrzebowała? Ale teraz jest już za późno.