Daliśmy naszym córkom wszystko, co tylko mogliśmy. Zawsze chcieliśmy, żeby miały lepsze życie niż my. Od najmłodszych lat starałem się zapewnić im jak najlepsze warunki, podczas gdy ich matka dbała o to, by niczego im nie brakowało. Marzyliśmy o tym, by kiedyś one mogły z dumą powiedzieć: "Mieliśmy wspaniałych rodziców, którzy dali nam wszystko, czego potrzebowaliśmy."
Kiedy dziewczynki dorastały, zadbaliśmy o ich edukację, opłacaliśmy najlepsze szkoły, lekcje dodatkowe, a nawet prywatnych nauczycieli. Nie liczyliśmy na wdzięczność – robiliśmy to, bo byliśmy przekonani, że to nasza rodzicielska powinność. Kiedy przyszła pora na studia, sprzedaliśmy mały domek na wsi, który odziedziczyłem po rodzicach, aby opłacić ich edukację. Wierzyliśmy, że w ten sposób inwestujemy w ich przyszłość.
Gdy tylko skończyły studia, każda z nich postanowiła iść własną drogą. Byliśmy dumni, widząc, jak stają się niezależne i radzą sobie w świecie. A potem przyszedł ten dzień, kiedy jedna z naszych córek oznajmiła, że chciałaby otworzyć własny biznes. Wierzyliśmy w nią, więc bez wahania podpisaliśmy papiery, które pozwoliły jej wziąć kredyt pod zastaw naszego mieszkania. "Przecież to dla rodziny," myśleliśmy.
Niestety, interes nie wypalił. Straciliśmy wszystkie oszczędności, a bank szybko upomniał się o swoje. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już młodzi, a nasze możliwości zarobkowe są ograniczone, ale nie mogliśmy pozwolić, by nasze dzieci zostały bez dachu nad głową.
Zrobiliśmy więc to, co wtedy wydawało nam się jedynym wyjściem – oddaliśmy mieszkanie bankowi. Miało to być tymczasowe rozwiązanie, dopóki córka nie stanie na nogi.
Niestety, z czasem sytuacja stała się coraz gorsza. Córki zaczęły unikać rozmów o pieniądzach, a nasze prośby o pomoc pozostawały bez odpowiedzi. Kiedy jedna z nich zaproponowała, żebyśmy zamieszkali z nią i jej rodziną, nie mieliśmy innego wyjścia. Jednak to, co miało być pomocą, szybko zmieniło się w koszmar.
W nowym domu czuliśmy się obco. Nasze potrzeby były ignorowane, a każda rozmowa kończyła się kłótnią. Zaczęliśmy rozumieć, że w ich oczach staliśmy się ciężarem, a nie rodzicami, którzy kiedyś poświęcili wszystko dla ich dobra.
Dziś, gdy patrzę na puste ściany wynajętego mieszkania, czuję tylko żal i gorycz. Przez własną naiwność i wiarę w dobro naszych dzieci straciliśmy wszystko. Może to nasza wina, że nauczyliśmy je brać, nie ucząc dawania. Może to przez naszą miłość, która była zbyt ślepa i zbyt hojna.
Jednak to, co boli najbardziej, to nie strata mieszkania. Boli to, że straciliśmy nasze córki. Stały się obcymi ludźmi, których priorytety zmieniły się w sposób, którego nigdy nie przewidzieliśmy. Czasem zastanawiam się, czy gdzieś po drodze popełniliśmy błąd, czy to świat wokół nas zmienił się tak bardzo, że przestaliśmy się w nim odnajdywać.
I choć mamy siebie, to towarzyszy nam pustka, którą trudno zapełnić. Bo największą stratą nie jest mieszkanie, ale to, że w pewnym momencie straciliśmy rodzinną więź, która była dla nas najważniejsza.