Moja relacja z teściową nigdy nie była łatwa. Od samego początku czułam, że mnie nie lubi. Każde nasze spotkanie było jak pole bitwy, gdzie każde moje słowo, każdy gest był poddawany surowej ocenie. Nie ważne, co zrobiłam, zawsze znalazła coś, co mogła skrytykować. Początkowo myślałam, że z czasem się to zmieni, że może uda nam się znaleźć wspólny język, ale z każdym dniem było tylko gorzej.


Kiedy odwiedzała nas w domu, zawsze znajdowała powód, żeby mnie skarcić. To obiad był za słony, to dzieci za głośne, to firanki nie takie. Nawet mój sposób prasowania koszul jej syna był niewłaściwy. Czasami czułam, że jestem w jakiejś koszmarnej grze, gdzie nigdy nie mogę wygrać, choćbym nie wiem jak się starała. A ja naprawdę się starałam.


Jednak było coś, co zawsze mnie zaskakiwało. Mimo całej tej niechęci, jaką mi okazywała, zawsze, gdy potrzebowała pomocy, dzwoniła właśnie do mnie. Nie do swojego syna, nie do swoich przyjaciółek, ale do mnie. Były chwile, kiedy potrzebowała kogoś, kto zawiezie ją do lekarza, pomoże z zakupami, czy po prostu wysłucha jej żalów. I choć mogłaby wybrać kogoś innego, zawsze wybierała mnie.


Pamiętam jeden szczególny wieczór. Było późno, byłam zmęczona po całym dniu pracy i opiece nad dziećmi. Telefon zadzwonił, a po drugiej stronie była teściowa. Jej głos był pełen niepokoju. Była sama w domu i nie czuła się dobrze. Bez chwili zastanowienia wsiadłam do samochodu i pojechałam do niej. Kiedy przyjechałam, jej twarz była blada, a oczy pełne łez. Chwyciła mnie za rękę i po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie krytyka, ale zagubioną, przerażoną kobietę.


Siedziałyśmy razem przez kilka godzin, rozmawiając o jej lękach i bólu, o tym, jak czuje się samotna od śmierci męża. To było pierwszy raz, kiedy pozwoliła mi zobaczyć swoją słabość. I pierwszy raz, kiedy poczułam, że być może w tej całej jej krytyce było coś więcej – może to był jej sposób na radzenie sobie z własnymi problemami, może to była jej forma obrony przed światem, którego nie rozumiała.