Zawsze powtarzałam sobie, że młodzi mają prawo żyć po swojemu. Gotowałam, pomagałam przy dzieciach, płaciłam za leki, kupowałam im po kryjomu jedzenie, kiedy brakowało. Nigdy nie liczyłam na wdzięczność. Ale nie sądziłam, że przyjdzie dzień, w którym zostanę potraktowana jak nikt.

Zaczęło się od drobiazgu.


Powiedziałam tylko:
– Mały znowu ma kaszel, może warto pójść do lekarza?


Synowa spojrzała na mnie jak na wroga. A potem wybuchła. Krzyczała, że się wtrącam, że się panoszę w jej domu, że nie mam prawa nic mówić.

A ja stałam, z talerzem zupy w rękach, i próbowałam coś wyjaśnić. I wtedy — uderzyła mnie. Nie mocno. Ale wystarczająco, by odsunąć mnie z drogi. Z zaciśniętymi zębami, z oczami pełnymi nienawiści.

A mój syn? Stał kilka kroków dalej. I nic. Nawet nie spojrzał. Przeszedł obok mnie, jakby mnie tam nie było.

Nie zapytał, czy wszystko w porządku. Nie stanął między nami. Po prostu... przeszedł.
Jakby przestałam dla niego istnieć.

Tego dnia wyszłam.

Nie zabrałam nic. Tylko płaszcz i serce rozbite na tysiąc kawałków. Nie zadzwonili. Nie zapytali, czy dotarłam do domu. Czy żyję. Nie przysłali wnuka. Nie przysłali nawet słowa.

Dziś siedzę w pustym pokoju. Z fotografią syna jako chłopca. Tego, który kiedyś tulił się do mnie i mówił:
– Mamo, jesteś najlepsza na świecie.

Nie wiem, kiedy przestałam być.
Ale wiem, że nie chcę już wracać.

Bo ból fizyczny mija. Ale ból obojętności – zostaje w człowieku na zawsze.