Przez całe życie poświęcałem się rodzinie. Byłem ojcem, który zawsze był obecny, mężem, który nigdy nie odmawiał pomocy, synem, który dbał o swoich rodziców do samego końca.

Zawsze wierzyłem, że tak powinno być. Rodzina jest najważniejsza.

Kiedy dzieci dorastały, robiłem wszystko, by miały łatwiejszy start w życiu. Pomagałem im finansowo, poświęcałem swój czas, nigdy nie prosiłem o nic w zamian. Nie oczekiwałem wdzięczności – wierzyłem, że rodzina nie działa na zasadzie przysług.

Gdy syn kupował mieszkanie, pomogłem mu spłacić część kredytu.
Gdy córka potrzebowała wsparcia po rozwodzie, otworzyłem dla niej swój dom.
Gdy żona zachorowała, rzuciłem pracę, by się nią opiekować.

Byłem dla nich zawsze.

Ale kiedy to ja zachorowałem, zostałem sam.

Najpierw były zmęczenie, bóle, osłabienie. Myślałem, że to tylko przemęczenie.

Ale lekarz powiedział coś innego. Ciężka choroba. Konieczność leczenia, długie miesiące rekonwalescencji.

Nie martwiłem się – miałem przecież rodzinę. Wierzyłem, że tak jak ja kiedyś byłem dla nich, oni teraz będą dla mnie.

Ale nikt nie był.

Najpierw syn.

„Tato, bardzo mi przykro, ale wiesz, jak jest… Praca, dzieci, obowiązki. Nie mogę teraz się tobą zająć.”

Potem córka.

„Tato, a może jakiś ośrodek rehabilitacyjny? Tam się tobą dobrze zajmą.”

Ośrodek.

A ja liczyłem, że wystarczy im, by przyjechać, pobyć ze mną, zapytać, jak się czuję. Nie prosiłem ich o nic więcej.

Ale telefon milczał. Wizyty stawały się coraz rzadsze. A potem nie było ich już wcale.

Dziś siedzę sam w pustym mieszkaniu, licząc dni od ostatniego telefonu.

Patrzę na zdjęcia rodzinne – te same twarze, które kiedyś były dla mnie całym światem.

I pytam siebie:

Gdzie są teraz, gdy ja ich potrzebuję?

Czy naprawdę byłem dla nich tylko wtedy ważny, gdy coś mogłem im dać?

Czy poświęcenie dla rodziny było błędem?

Nie wiem.

Ale wiem jedno – nigdy nie czułem się bardziej samotny.