Jestem bardzo czystą osobą. Sprzątam raz w tygodniu i to wystarcza. Oczywiście po pracy mogę zrzucić rzeczy i odkurzyć, ale nie zawracam sobie tym zbytnio głowy. Nie rozumiem, dlaczego trzeba codziennie myć podłogi. Przecież nie chodzimy po mieszkaniu w butach!
Od razu przypomina mi się dzieciństwo: mama zabierała mnie rano do przedszkola, a sprzątaczka sprzątała korytarz brudną szmatą. Była mokra, ale nie była czysta. Robiła to tylko na pokaz. Nie chcę tego robić. Jeśli podejmuję się jakiejś pracy, wykonuję ją dokładnie.
Mój mąż wiedział o moich nawykach sprzątania. Wiedział, że sprzątam na mokro raz w tygodniu. Daleko mu do sprzątacza, więc w ogóle go to nie obchodziło.
Problemy zaczęły się po porodzie. Jak tylko zostałam wypisana ze szpitala położniczego, babcie przyjechały podzielić się swoim bezcennym doświadczeniem. Planowały zostać z nami przez miesiąc, żeby mi pomóc. Ponieważ czułam się lepiej, nie miałam nic przeciwko.
Od pierwszego dnia krewne zaczęły nalegać, abym co wieczór myła podłogę. To znaczy, chciały, żebym odłożyła dziecko, poświęciła syna, ale znalazła czas na przetarcie parkietu szmatką. Nie miało to dla mnie sensu, więc zaprotestowałam.
Chcesz mieć czyste podłogi? Umyj je sama! - odpowiedziałam.
Mamy nie odpuszczały. Naciskały też na mojego męża. Mówiły, że powinniśmy codziennie myć podłogi i odkurzać, bo jest małe dziecko. Twierdziły, że widać, że ciężko mu oddychać. Nie widzę żadnego związku, więc nie zamierzam iść na kompromis z moimi zasadami. Nie jestem gotowa zaprzyjaźnić się z mopem, bo go nienawidzę.