– Synku, ta twoja żona nawet ziemniaków nie potrafi obrać porządnie – mówiła przy obiedzie, a on tylko milczał.

– Nie dziwię się, że dzieci są takie rozbrykane. To jej wina, ona je źle wychowuje – rzucała niby mimochodem, a mnie paliła wstydem przed całą rodziną.

Byłam dla niej nikim. A jednak zawsze uśmiechałam się, żeby nie psuć rodzinnych spotkań.

Kiedy zachorowała, nagle wszystko się zmieniło. Straciła siły, nie mogła sama wstać z łóżka. Syn – mój mąż – znajdował wymówki, żeby nie zajmować się matką. Rodzina rozjechała się w swoje strony.

I tak zostałam tylko ja.

Pamiętam ten moment do dziś. Leżała blada, z trudem oddychała. Spojrzała na mnie oczami pełnymi strachu.

– Podasz mi… szklankę wody? – zapytała drżącym głosem.

Poczułam, jak serce mi twardnieje. To ta sama kobieta, która przez lata pluła mi w twarz.

– A nie boisz się, że źle ci ją podam? – spytałam zimno. – Przecież zawsze mówiłaś, że do niczego się nie nadaję.

Łzy napłynęły jej do oczu. – Przepraszam… – wyszeptała. – Nie sądziłam, że to ty zostaniesz przy mnie.

Podałam jej szklankę, ale bez cienia uśmiechu. Patrzyłam, jak pije łyk po łyku, a jej ręce się trzęsą.

Nie wiem, czy naprawdę żałowała. Może to były tylko słowa wymuszone strachem i chorobą. Ale jedno wiem na pewno: los okazał się przewrotny.

Wredna teściowa, która całe życie mnie upokarzała, spokorniała dopiero wtedy, gdy zrozumiała, że tylko ode mnie dostanie tę symboliczną, ostatnią szklankę wody.

I w tamtej chwili poczułam nie triumf, a gorzką sprawiedliwość.