Wychowywałam dzieci sama, odkładając na bok własne potrzeby, by im niczego nie brakowało. Każdy grosz liczyłam z myślą, że kiedyś to oni będą przy mnie – że w jesieni życia nie zostanę sama.
Teraz mam siedemdziesiąt kilka lat. Moim jedynym stałym dochodem jest emerytura, która wpływa na konto co miesiąc. I właśnie wtedy – w dniu wypłaty – nagle wszyscy o mnie pamiętają. Telefon dzwoni, drzwi się otwierają, w mieszkaniu robi się gwarno. Ale to nie ciepło rodzinne – to chłodna kalkulacja. Padają pytania: „Mamo, pożyczysz na ratę?”, „Babciu, dasz coś na książki?”, „Ciociu, wiesz, że ciężko teraz z opłatami”.
A ja siedzę, uśmiecham się i wyciągam portfel. Oddaję, co mogę, czasem nawet za dużo. Myślę: „Może jak pomogę, to zostaną na herbatę, na rozmowę”. Ale kiedy pieniądze zmieniają właściciela – nagle każdy ma coś do załatwienia. Syn musi jechać do pracy, wnuczka na spotkanie, córka spieszy się z zakupami. Zostaję sama – z ciszą, która boli bardziej niż bieda.
Najgorsze są wieczory. Siadam w fotelu, patrzę na zdjęcia w ramkach i zastanawiam się, czy naprawdę jestem dla nich tylko źródłem pieniędzy. Przecież nie o to prosiłam losu. Chciałam tylko usłyszeć: „Mamo, jak się czujesz?”, „Babciu, opowiedz coś z dawnych lat”. Nie przelew. Nie dług.
Za każdym razem, gdy słyszę kroki na klatce schodowej, łudzę się, że może tym razem ktoś przyszedł tak po prostu – porozmawiać, napić się ze mną herbaty. Ale drzwi zostają zamknięte.
Zostałam więźniem własnej nadziei. A ona boli bardziej niż samotność.