Że będę mieć czas na książki, ogród, może wnuki. Myślałam, że moja córka — moja jedyna — będzie blisko. Że będzie się troszczyć. Że będzie mi wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobiłam. Naiwna byłam.
Miałam dwupokojowe mieszkanie w centrum. Nie luksusowe, ale schludne, zadbane, moje. Córka z zięciem mieszkali kątem, a potem pojawił się wnuczek. Mówili, że się nie mieszczą, że dziecko nie ma przestrzeni. Wzdychali. Płakali. Proponowali rozwiązania.
W końcu córka powiedziała:
– Mamo, przepisz mieszkanie na mnie. Ty przecież zawsze możesz z nami zostać. Będzie ci raźniej, wnuczek cię uwielbia!
Bałam się. Ale zaufałam. Przecież to moja krew. Kto jak nie ona?
Przepisałam.
Na początku było dobrze. Wprowadzili się do mojego mieszkania. Zrobiłam im miejsce w szafach, zrezygnowałam z salonu. Spałam w pokoju z wnuczkiem. Bywało ciasno, ale mówiłam sobie, że to przecież „tymczasowe”.
Po roku wszystko zaczęło się zmieniać.
Zięć zaczął rzucać kąśliwe uwagi:
– A może mama mogłaby częściej spać u siostry?
– W naszym wieku też chcielibyśmy trochę prywatności…
Córka milczała. Unikała rozmów.
Pewnego dnia wróciłam ze spaceru i zastałam spakowaną walizkę przy drzwiach.
– Mamo... – zaczęła niepewnie. – To już za dużo. Nie dogadujemy się. Ciągle narzekasz. Może lepiej będzie, jak... znajdziesz sobie coś swojego.
– Ale jak to? Przecież to było moje mieszkanie!
– Było. Ale już nie jest. Sama to podpisałaś.
Stałam na klatce schodowej z walizką w ręku. Starsza pani. Matka. Wyrzucona przez własne dziecko. Bez prawa do łez.
Teraz mieszkam w wynajmowanym pokoju u obcej kobiety. Płacę z emerytury, ledwo starcza na leki. Codziennie pytam siebie: jak mogłam być tak głupia?
Córka nie dzwoni. Wnuczka nie widuję.
Mam czas. Dużo czasu, żeby myśleć o jednym: zaufanie to dar. A ja dałam go komuś, kto nie umiał go unieść.