Zawsze wierzyłam, że dobro wraca. Że jeśli całe życie niesiesz pomoc, serce, ciepły obiad, opiekę – to kiedyś ktoś zrobi to samo dla ciebie. Naiwna byłam.
Od młodych lat byłam tą „niezawodną” – zajmowałam się chorymi sąsiadami, pomagałam rodzeństwu wychowywać dzieci, poświęcałam urlopy, żeby odwiedzać mamę, ojca, ciotki. Nieraz przekładałam swoje plany, żeby być dla innych. Nigdy nie narzekałam, bo robiłam to z serca. Gdy miałam 38 lat, zostałam wdową. Wychowałam syna sama. Dałam mu wszystko.
Dziś mam 72 lata i mieszkam w pustym mieszkaniu. Cisza czasem dzwoni mi w uszach. Mój syn wyjechał do Niemiec i rzadko dzwoni. Ostatni raz odwiedził mnie na Wielkanoc – trzy lata temu. Wnuczki znają mnie bardziej z opowieści niż z życia. Bratowe i bratankowie, którym nie raz ratowałam skórę? Zajęci. „Ciociu, nie damy rady wpaść”, „Ciociu, może po świętach”. Święta mijają, a ja siedzę sama, jedząc barszcz z torebki i patrząc na ścianę.
Czasem nie mam siły dojść do sklepu. Nikt nie zapyta. Nikt nie zajrzy. Nikt nie przyniesie tej cholernej szklanki wody, gdy boli głowa i człowiek nie ma siły wstać. Tylko sąsiadka z naprzeciwka – młoda matka – czasem zapuka. Ale przecież to ja powinnam jej pomagać, nie odwrotnie.
Kiedyś myślałam, że na starość będę otoczona bliskimi. Teraz wiem, że jeśli nie jesteś potrzebna – zapominają o tobie szybciej, niż się wydaje.
Ale dziś, mimo bólu w kolanach i samotności, wstałam, umyłam się i zaparzyłam sobie kawę. Bo nawet jeśli nikt nie poda mi szklanki wody – ja wciąż mam siebie. I dopóki mam siłę oddychać, będę żyć. Nawet jeśli muszę sama.