Pamiętam, jak trzymałam ją po raz pierwszy, maleńką, cieplutką, pachnącą mlekiem i nowym życiem. Obiecałam wtedy sobie, że zrobię wszystko, by miała lepiej niż ja. I robiłam.
Gdy córka została z nią sama, bez ojca dziecka, to ja ją wspierałam – i finansowo, i fizycznie. Opiekowałam się Zosią, chodziłam z nią na szczepienia, karmiłam, przewijałam. Oddałam całe serce.
Ale lata minęły. Zosia dorosła. I coś się zmieniło.
Od kilku miesięcy przychodzi do mnie… zawsze w ten sam dzień. Dzień, w którym przychodzi listonosz z moją emeryturą. Nie pyta, jak się czuję, czy czegoś mi trzeba. Patrzy tylko, czy koperta leży już na stole. A potem – niby od niechcenia – mówi:
– Babciu, pożyczysz coś? Bo muszę zapłacić za telefon... ratę... kosmetyki...
Z początku dawałam. Przecież to wnuczka. Przecież kocham. Ale potem zauważyłam, że nigdy nie pyta, czy mam za co kupić leki. Czy wystarczy mi na węgiel. Nigdy nie przychodzi tak po prostu – tylko wtedy, gdy mam pieniądze. Zaczęłam liczyć dni z niepokojem.
Ostatnio stanęła w progu, nawet nie zdjęła kurtki, wyciągnęła rękę i powiedziała:
– No, babciu, dasz, czy nie?
Spojrzałam na nią. I zobaczyłam nie dziecko, które tuliłam do snu, ale obcą osobę, która widzi we mnie tylko... bankomat. Z kopertą z ZUS-u.
Zamknęłam portfel. I powiedziałam:
– Nie dziś, Zosiu. I może… nie więcej.
Zawahała się. Skrzywiła. Rzuciła tylko:
– Jesteś okropna. Wszyscy mówią, że jesteś dusigroszem.
I odeszła. Bez słowa „dziękuję”, bez pocałunku.
Zostałam sama. Z gorącą herbatą, która nagle straciła smak. I pytaniem, które nie daje mi spokoju:
Czy naprawdę tak wychowaliśmy nasze dzieci i wnuki? Czy uczucie przegrało z pieniędzmi?