Kiedy mój syn, Marek, ożenił się z Martą, byłam szczęśliwa. Była ciepłą, miłą dziewczyną, która wydawała się idealną partnerką dla mojego jedynego dziecka. Cieszyłam się, że zyskałam synową, którą mogę traktować jak córkę. Ale z czasem nasza relacja zaczęła się zmieniać.
Pierwsza prośba Marty przyszła kilka miesięcy po ich ślubie. Zadzwoniła do mnie w środku dnia, z przepraszającym tonem.
– „Mamo, mamy dzisiaj dużo pracy i dzieci są głodne. Czy mogłabyś ugotować nam obiad? Tylko coś prostego, nie chcę cię obciążać.”
Byłam na emeryturze, miałam czas, więc bez wahania zgodziłam się. Pomyślałam, że to jednorazowa prośba, że przecież każdy czasem potrzebuje pomocy. Zrobiłam schabowego z ziemniakami i surówką – takiego, jakiego Marek zawsze lubił.
– „Mamo, to było pyszne! Marek mówi, że takie obiady przypominają mu dzieciństwo.”
Uśmiechnęłam się. Było mi miło. Ale to, co wydawało się niewinną przysługą, szybko stało się obowiązkiem.
Zaczęło się od dwóch dni w tygodniu. Potem Marta zaczęła dzwonić niemal codziennie.
– „Mamo, mogłabyś ugotować coś na jutro? Dzieci uwielbiają twoje jedzenie.”
Nie chciałam sprawiać problemów, więc zgadzałam się. Ale z czasem czułam, że nie mam już czasu dla siebie. Każdy dzień kręcił się wokół gotowania dla ich rodziny. Kupowałam składniki, spędzałam godziny w kuchni, a potem zawoziłam im wszystko. Marta nigdy nie pytała, czy mi to odpowiada, a Marek, mój własny syn, nie widział w tym nic złego.
Pewnego dnia, gdy przyjechałam z obiadem, Marta rzuciła mimochodem:
– „Mamo, może ugotujesz też coś na weekend? Marek mówił, że w sobotę macie wolne.”
Te słowa były jak iskra, która rozpaliła we mnie gniew.
– „Marto, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, ile czasu to wszystko zajmuje? Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że mogę mieć inne plany?”
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– „Ale mamo, ty przecież i tak masz dużo czasu. Poza tym, Marek uwielbia twoje jedzenie. Nie rozumiem, dlaczego to problem.”
Czułam, jak krew napływa mi do głowy. Czy moje życie naprawdę miało sprowadzać się do gotowania obiadów dla ich rodziny? Czy byłam tylko kucharką, która ma zapełniać ich lodówkę?
Po tej rozmowie postanowiłam coś zmienić. Następnego dnia, gdy Marta znów zadzwoniła z prośbą o obiad, odmówiłam.
– „Nie mogę, Marto. Musisz nauczyć się sama gotować dla swojej rodziny. Pomogłam wam, ale to nie jest mój obowiązek.”
Zapanowała cisza. Po chwili usłyszałam jej oskarżycielski ton.
– „Nie wiedziałam, że sprawiam ci taki problem. Myślałam, że robisz to z miłości.”
Te słowa były dla mnie bolesne. Robiłam to z miłości, ale nie mogłam pozwolić, by moje życie kręciło się wyłącznie wokół ich potrzeb. Odtąd pomagam im sporadycznie, ale jasno postawiłam granice. Zrozumiałam, że moja rola jako matki i teściowej nie oznacza, że muszę poświęcić wszystko dla ich wygody.
Czasem miłość oznacza mówienie „nie”. Bo tylko wtedy można zachować szacunek do siebie.