Tłumaczyłam sobie, że to tylko głupie plotki, że ludzie zawsze mają coś do powiedzenia. Ale prawda była bardziej bolesna niż najgorsze słowa sąsiadek. Mąż zdradzał mnie regularnie – w pracy, w delegacjach, nawet wtedy, gdy mówił, że zostaje dłużej „dla nadgodzin”.

Wracał z uśmiechem i pachnący perfumami, które nie były moje. A ja udawałam, że nie widzę. Każdego dnia połykałam upokorzenie jak truciznę, myśląc, że może się zmieni.

W domu grał rolę idealnego męża. Dla znajomych byliśmy „zgraną parą”, dla rodziny – wzorem. Ale ja znałam prawdę. Znałam jego SMS-y, spojrzenia, zniknięcia. Wiedziałam, jak kłamie, patrząc mi prosto w oczy.

On naprawdę wierzył, że będę jego potulną żonką. Że zawsze wybaczę, zawsze będę gotować, prać i uśmiechać się do zdjęć rodzinnych.

Pamiętam ten dzień dokładnie. Kolejny raz wrócił późno. W kieszeni marynarki znalazłam rachunek z hotelu – na dwa noclegi, dla dwóch osób. Patrzyłam na ten papierek i coś we mnie pękło.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Tego wieczoru spojrzałam w lustro i po raz pierwszy od lat zobaczyłam kobietę, która ma dość.

Następnego dnia powiedziałam mu spokojnie, że wiem. Że nie ma już czego ratować. On śmiał się w twarz, mówił:

– Ty nigdzie nie pójdziesz. Ty jesteś moja.

Ale to on się pomylił. Spakowałam swoje rzeczy, a potem jego – i wystawiłam za drzwi. Złożyłam papiery rozwodowe. Nie chciałam już walczyć ani o niego, ani o małżeństwo, które było jednym wielkim kłamstwem.

Mąż ciągle mnie zdradzał i okłamywał. Myślał, że zniosę wszystko w milczeniu.

Ale nie byłam potulną żonką, za którą mnie miał. Odeszłam, zanim zniszczył mnie całkowicie.

A dziś wiem, że największą zemstą na człowieku, który żył kłamstwem, jest żyć bez niego – i wreszcie oddychać pełną piersią.