Wszystko za sprawą 61 protestów, które trafiły już do Sądu Najwyższego. To przypomnienie, że nawet po ogłoszeniu zwycięzcy, demokracja nie kończy swojej pracy. Wręcz przeciwnie – teraz dopiero przechodzi test przejrzystości i uczciwości.

Zgodnie z przepisami, po ogłoszeniu przez PKW wyników drugiej tury wyborów prezydenckich 1 czerwca, otworzyło się 14-dniowe okno na składanie protestów. Do Sądu Najwyższego wpłynęło ich już 61 – niektóre bardzo ogólne, inne precyzyjne i udokumentowane. Część z nich została już odrzucona, ale wiele wciąż czeka na rozpatrzenie.

Protesty trafiają do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych – jedynej izby SN odpowiedzialnej za ocenę ważności wyborów. To właśnie ten zespół sędziów, mimo kontrowersji wokół jego składu, ma zdecydować, czy proces wyborczy przebiegł bez naruszeń wpływających na jego wynik.

Nie każdy protest zostanie rozpatrzony. Aby tak się stało, musi być on złożony w odpowiedniej formie (wyłącznie na piśmie), w określonym czasie, zawierać konkretne zarzuty (np. naruszenie Kodeksu wyborczego lub popełnienie przestępstwa wyborczego) oraz wskazanie dowodów. Najczęściej pojawiają się zarzuty o nieprawidłowości w liczeniu głosów, źle wypełnione protokoły czy naruszenia zasad głosowania.

Co ciekawe, możliwy jest nawet fizyczny przegląd kart wyborczych – jeśli protestujący dobrze to uzasadnią. Wówczas SN zleca lokalnemu sądowi rejonowemu wykonanie tzw. odezwy, czyli zebranie i przekazanie dowodów.

Choć Izba Kontroli Nadzwyczajnej działa w zgodzie z aktualnym prawem, jej status jest publicznie kwestionowany. Wszystko przez kontrowersyjne zmiany w KRS z 2017 roku. Krytycy twierdzą, że część sędziów tej izby została powołana w sposób upolityczniony. I prezes SN, Małgorzata Manowska, odpiera te zarzuty, wskazując na polityczne motywacje i brak zrozumienia przepisów.

Ale nawet jeśli prawo jest po stronie izby, zaufanie społeczne bywa trudniejsze do odbudowania niż dowody proceduralne.

Sąd Najwyższy ma czas do 2 lipca, by wydać ostateczne orzeczenie w sprawie ważności wyborów. Choć formalnie to standardowa procedura, jej polityczna otoczka sprawia, że każda decyzja – zarówno o uznaniu ważności, jak i ewentualnym zakwestionowaniu – może stać się punktem zapalnym.

Wciąż nie wiadomo, ile protestów okaże się zasadnych i czy jakikolwiek mógłby wpłynąć na wynik wyborów. Ale sam fakt, że te wątpliwości są rozpatrywane, świadczy o sile demokratycznego systemu – mimo jego słabości, konfliktów i zewnętrznego hałasu.