Nie dlatego, że ją lubiłem – ale dlatego, że była matką mojej żony. Twarda kobieta, surowa, wymagająca. Przez pięć lat naszej znajomości nie powiedziała mi nigdy nic miłego. Patrzyła z góry, jakbym był pomyłką w życiu jej córki.
Kiedy braliśmy ślub, powiedziała tylko:
– Zrobiłaś błąd. Jeszcze go pożałujesz.
Od tamtej pory nie ufałem jej ani przez chwilę. A ona tylko czekała – na potknięcie, na moment słabości. W każdej wizycie czuć było napięcie, w każdym spojrzeniu – pogardę.
Dlatego, gdy zadzwoniła pewnego wieczoru i powiedziała:
– Mam dla ciebie prezent. Musisz tylko przyjechać sam.
Poczułem coś zimnego na karku.
– Co to za prezent? – zapytałem ostrożnie.
– Nie przez telefon. Zasłużyłeś. Ale musisz być sam. I to dziś.
Wahałem się. Ale ciekawość i niepokój wygrały. Pojechałem.
W jej domu panowała dziwna cisza. Na stole leżała mała koperta. Spojrzała na mnie, wyprostowana jak generał.
– Usiądź. Przeczytaj to.
Otworzyłem kopertę.
W środku – kopie maili i zdjęcia.
Z początku nie rozumiałem. A potem poczułem, jak robi mi się zimno.
Moja żona. Od dwóch lat romansowała z innym. Mężczyzną, który pomagał jej przy projektach.
Na zdjęciach – razem na wyjazdach „służbowych”. Przytuleni. Trzymający się za ręce.
Spojrzałem na teściową – nie było w niej triumfu.
Była tylko bolesna satysfakcja.
– Mówiłam, że ona cię zrani. Ale nie chciałeś słuchać.
– Dlaczego mi to dajesz? – zapytałem szeptem.
– Bo choć cię nie lubiłam, jesteś lepszym człowiekiem niż ona. A ja… nie chcę więcej milczeć.
Wyszedłem bez słowa.
W rękach trzymałem rozbite życie – podane w kopercie od kobiety, której nigdy nie ufałem.
I właśnie od niej usłyszałem prawdę, której nikt inny nie miał odwagi mi powiedzieć.