Słowa wypowiedziane przez mojego męża zawisły w powietrzu jak ciężka chmura.

Wiedziałam, co za chwilę powie.

Od jakiegoś czasu przestał być obecny w naszym życiu. Wracał późno, patrzył na mnie obojętnie, nie dotykał mnie już tak, jak dawniej.

Byłam gotowa na wszystko.

A jednak, kiedy to powiedział, coś we mnie pękło.

— Odchodzę. Jest ktoś inny.

Nie błagałam.

Nie płakałam.

Nie zapytałam „kto to?”.

Nie powiedziałam „dlaczego?”.

Zamiast tego spojrzałam na niego zimno, spokojnie.

To go zaskoczyło.

Chyba spodziewał się sceny. Awantury.

Nie dostał nic.

— Wiesz, co jest zabawne? — powiedziałam, wstając od stołu.

Zmarszczył brwi.

— Co?

— Że naprawdę myślałeś, że to ja będę tą, która straci najwięcej.

— O czym ty mówisz?

Podeszłam do okna i spojrzałam na nasz ogród. Mój ogród.

Na dom, który budowaliśmy razem. Mój dom.

Na nasze życie, które teraz zamierzał porzucić, myśląc, że dostanie coś lepszego.

Spojrzałam na niego.

— Możesz odejść. Ale wiedz jedno.

— Co?

— Nie masz dokąd.

Był zdziwiony, kiedy wręczyłam mu dokumenty.

— Co to jest?

— Podpisz.

— Żądasz rozwodu?

— Żądam tego, co mi się należy.

Zaczął nerwowo kartkować papiery.

Dom należy do mnie.

Samochód należy do mnie.

Rachunki, kredyt, długi — wszystko zostaje na twoich barkach.

— Jak to…?

— Myślałeś, że odejdziesz i zostawisz mnie z niczym?

Patrzył na mnie w szoku.

— Ale…

— Myślałeś, że to ja będę błagać cię o litość?

— Nie wiedziałem, że tak do tego podejdziesz…

— A ja nie wiedziałam, że jesteś tak naiwny.

Nie zostawiłam mu złudzeń.

Nie miał już nic.

Kobieta, do której odchodził, też szybko zniknęła, kiedy dowiedziała się, że nie ma już ani domu, ani stabilizacji.

A ja?

Ja wreszcie mogłam zacząć żyć dla siebie.

I nie oglądać się za kimś, kto nigdy na mnie nie zasługiwał.