Zawsze byłam dumna z tego, jak żyjemy z mężem. Skromnie, ale uczciwie. Bez kredytów, bez długów, własnymi rękami zbudowaliśmy to, co mieliśmy.
A potem dorósł nasz syn.
Na początku cieszyliśmy się, że mu się powodzi. Przyszedł z narzeczoną, błyszczącą jak wystawowa bombka, pachnącą drogimi perfumami. Wnieśli w nasz dom nowoczesność, styl, rozmowy o inwestycjach, leasingach i samochodach droższych niż cały nasz majątek.
Tylko że wszystko to było udawane.
Po ślubie zaczęli mieszkać w nowym apartamencie. Marmurowe blaty, srebrne dodatki, telewizor jak ściana. Na Instagramie zdjęcia z wakacji w kurortach. Kolacje w restauracjach, gdzie rachunek to równowartość naszej miesięcznej emerytury.
My, rodzice, patrzyliśmy na to z dumą, ale też z rosnącym niepokojem.
Bo kiedyś mieli do nas przyjechać w odwiedziny.
I wtedy okazało się, że nie mają zamiaru przekroczyć progu naszego domu. Za każdym razem wymówki. Że daleko. Że są zmęczeni. Że mają zaproszenia. Ja jednak widziałam, jak synowa przewraca oczami, kiedy wspominałam nasz stary dom. Tę samą kuchnię sprzed czterdziestu lat. Łazienkę, którą łatałam silikonem, żeby nie przeciekała.
Aż któregoś dnia syn nie wytrzymał.
Powiedział to, co naprawdę myśli.
Powiedział, że nasz dom śmierdzi starością. Że wstydzi się zapraszać tu kogokolwiek. Że dzieci jego znajomych mają nowe domy, a my tkwimy w jakiejś ruinie. Że powinno nam zależeć, żeby wyglądać "chociaż trochę normalnie".
Stałam jak sparaliżowana.
To, czego dokonałam przez całe życie własnymi rękami, nazwał ruderą.
Nasze wspomnienia nazwał starociami.
Naszą miłość i pracę nazwał wstydem.
Synowa tylko przytaknęła. Powiedziała, że dla naszego dobra powinniśmy "coś zrobić", bo ludziom nie wypada tak żyć.
A ja myślałam tylko o tym, że oni toną w luksusach… z pieniędzy, które pożyczyli ode mnie i męża. Oddali kiedyś połowę, a reszta miała wrócić „w przyszłości”, ale przyszłość jakoś nigdy nie nadeszła.
Długo płakałam w nocy, żeby mąż nie widział. W końcu sama zaproponowałam, że nie będziemy ich odwiedzać. Niech żyją swoim błyszczącym życiem, jeśli to ich uszczęśliwia.
My zostaliśmy w naszym domu. Starym, skrzypiącym, popękanym. Może nie pachnie nowością, może nie błyszczy marmurem, ale to dom zbudowany z miłości. Każdy kąt ma swoją historię.
A oni nie mają ani jednego kąta, który nie byłby na kredyt.
I chyba najbardziej boli mnie to, że nie widzą różnicy.