Wystarczyło jedno spojrzenie na garnek z motywem koguta, ustawiony tuż obok urny. Był jak otwarta księga – bez tytułu, ale z historią, którą zna każdy, kto choć raz spotkał Tomasza Jakubiaka.

Wtorek, 13 maja. Warszawa. Pogoda cicha, jakby nie chciała przeszkadzać. Przed kościołem pw. św. Ignacego tłum – nie formalny, nie sztywny. W jasnych kolorach, jak życzył sobie sam Tomasz. Przyszli ludzie z różnych światów: kucharze, telewidzowie, sąsiedzi, dawni uczniowie i przyjaciele. Przyszli, bo każdy z nich coś kiedyś od niego dostał — przepis, uśmiech, słowo, nadzieję.

Ale żadne słowo tego dnia nie wzruszyło tak bardzo, jak milczący symbol stojący przy grobie. Garnek. Taki, jakiego używał w domowej kuchni. Wypełniony zielenią, prosty, ale z duszą. Obok krzyża, obok kwiatów, obok płaczącej rodziny — właśnie on przyciągał wzrok. Nie był tylko ozdobą. Był jego podpisem.

Bo Jakubiak gotował tak, jak żył — z serca. Bez pozy, bez zbędnych dekoracji. Wierzył w smak, który płynie z opowieści. Wiedział, że najlepiej smakuje to, co ma historię. A jego własna – choć zbyt krótka – była gęsta jak rosół gotowany godzinami.

Był człowiekiem, który potrafił uczynić bohatera z każdej babcinej przyprawy. Potrafił sprawić, że widz płakał przy opowieści o ziemniaku z ogniska. Potrafił zjeść chleb ze smalcem z takim szacunkiem, jakby to była wykwintna kolacja w pięciogwiazdkowej restauracji. I właśnie dlatego ludzie go kochali. Nie za gwiazdorstwo, lecz za bliskość. Za prawdę. Za normalność.

Na pogrzeb przyszło wielu kucharzy. W fartuchach. W białych czapkach. Wyglądali jak załoga czekająca na sygnał z kuchni. Ale tej kuchni już nikt nie otworzy. Ten garnek już nie zawrze. Tyle że nie o bulgotanie tu chodzi. Chodzi o to, że ten garnek mówił więcej niż nekrolog.

Był deklaracją: „Gotowałem z serca i dla ludzi. I chcę, byście o tym pamiętali.”

Przy tej prostej, symbolicznej kompozycji nie sposób było nie myśleć o jego słowach:

„Kuchnia jest dla każdego. W niej nikt nie jest samotny. W niej wszyscy jesteśmy głodni, więc równi.”