Przez całe życie byłem tym, na którego można liczyć. Dbałem o rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. Nigdy nie odmówiłem pomocy, nigdy nie powiedziałem „to nie moja sprawa”.
Gdy brat stracił pracę, to ja pożyczyłem mu pieniądze, żeby miał za co utrzymać dzieci.
Gdy siostra rozwiodła się i nie miała gdzie mieszkać, to ja przyjąłem ją pod swój dach.
Gdy rodzice chorowali, rzuciłem wszystko, żeby się nimi zająć.
Zawsze byłem dla innych.
Myślałem, że kiedy nadejdzie dzień, w którym to ja będę potrzebował wsparcia, oni też będą dla mnie.
Ale nikt nie był.
Kiedy skończyłem 65 lat i przeszedłem na emeryturę, nagle życie zwolniło. Dom stał się pusty. Nie było już obowiązków, którymi mógłbym się zająć dla innych. Nie było nikogo, kto by czegoś ode mnie potrzebował.
Najpierw sądziłem, że to tylko chwilowe. Że dzieci, rodzeństwo, znajomi – wszyscy są po prostu zajęci.
Ale miesiące mijały. A mój telefon milczał.
Nie dzwonili. Nie pytali, czy czegoś mi trzeba, czy się dobrze czuję.
A gdy to ja dzwoniłem, słyszałem tylko:
„Przepraszam, ale mam teraz dużo pracy.”
„Odezwę się później.”
„Nie mogę teraz rozmawiać.”
Później nigdy nie nadchodziło.
Pewnego dnia podjąłem próbę. Zadzwoniłem do brata.
„Cześć, jak się masz?” – zapytałem.
Westchnął ciężko.
„Stary, wiesz, jak jest… Praca, dzieci, obowiązki. Nie mam teraz głowy do gadania.”
„Może byśmy się spotkali?” – zapytałem z nadzieją.
„Ech, zobaczę, co da się zrobić. Odezwę się.”
Nie odezwał się.
A ja zrozumiałem. Dopóki coś dawałem, byłem potrzebny. Dopóki byłem tym, który dbał o innych, otaczało mnie życie, ludzie, rozmowy.
A teraz?
Teraz siedzę sam.
W pustym domu, przy zimnym kubku herbaty, patrząc na zdjęcia z czasów, gdy wszyscy jeszcze byli blisko.
I pytam siebie: Czy to właśnie znaczyło „rodzina”?
Czy przez całe życie byłem dla innych tylko wtedy ważny, gdy coś mogłem im dać?
A gdy już nie mam nic do zaoferowania…
Czy jeszcze w ogóle istnieję dla nich?